Brukowana droga wśród drzew, tory pojawiające się i znikające pod warstwami ziemi i rozbujanymi przez wiatr trawami. Perony ginące w krzewach. Tak gości wita Kęszyca Leśna – militarne polskie miasto-widmo. Po kilku minutach spaceru oczom ukazują się szeregi kilkupiętrowych domów stojące w równych odstępach od drogi. Wybite okna, zrujnowane wnętrza, szmaty zwisające z próchniejących poręczy. Atmosfera jest wyjątkowa, a ostatnie 100 lat sprawiło, że zamiast lasu stoją tu opustoszałe bloki i koszary.
Pierwsze obiekty militarne w sąsiedztwie wsi Kęszyca znanej wówczas jako Kainscht wznieśli w 1927 roku Niemcy. Regenwurmlager, bo tak nazwano to miejsce, na język polski przekładane jest jako Koszary Dżdżownic. Z czasem budynki stały się zapleczem dla jednego z największych projektów defensywnych realizowanych na wschodnich granicach III Rzeszy, czyli dla Festungsfront im Oder-Warthe Bogen znane dziś jako Miedzyrzecki Rejon Umocniony.
W 1936 roku na oficjalne otwarcie garnizonu przyjechał sam Adolf Hitler. W kolejnych latach – jak donoszą niezmordowani kronikarze opisujący losy tego miejsca – w Koszarach Dżdżownic stacjonował pułk waloński, a Hindusi, Persowie, czy Tadżykowie nabywali umiejętności bojowych. Jeden z mitów głosi też, że działał tu obóz szkoleniowy Abwehry.
Po wojnie teren przeszedł w ręce Polaków. Od 1945 roku miasteczko przemianowano na Gródek, a w koszarach stacjonował garnizon Wojska Polskiego. Po 11 latach obiekty przekazano jednostce łączności Północnej Grupy Wojsk Radzieckich, która wyprowadziła się z tych terenów dopiero w 1993 roku.
W spadku po czerwonoarmiejcach został nam dość kiczowaty pomnik dzielnego radzieckiego łącznościowca w dramatycznej pozie. Stoi w środku miasteczka.
Dziś wiele obiektów wciąż pozostaje opuszczonych. Wiatr hula po olbrzymich strychach skrywających skarby sprzed dekad. Pod ziemią zaś rozciągają się wielokilometrowe korytarze miejscowego “metra”, czyli MRU.
Miejscowe władze starają się wykorzystać jak najwięcej solidnych, poniemieckich konstrukcji naziemnych. W ten sposób dawne koszary odzyskują blask i zamieniają się w przytulne mieszkania dla cywili.
Zupełnie inne odczucia budzi przechadzka wokół niepozornej osady znanej dziś jako Miedzianka. Jeszcze sto lat temu było to miasteczko górnicze znane jako Kupferberg. Solidne murowane domy, zagrody, ogródki, pola uprawne a wokoło sztolnie, w których niemieccy górnicy wydobywali skarby Rudaw Janowickich – rudy żelaza, srebro, miedź i kobalt. W okolicy funkcjonowało ponad 150 szybów i sztolni, a podziemne chodniki rozciągały się na wiele kilometrów, jednak już pod koniec XIX wieku – z racji na stopniowe wyczerpywanie się złóż poszczególnych surowców – zaczęto odchodzić od górnictwa na rzecz rekreacji. Kupferberg jako jedna z najwyżej położonych miejscowości w Prusach zyskał walor turystyczno-wypoczynkowy.
Gdy po II Wojnie Światowej miasteczko znalazło się w granicach Polski, odkryto bogate złoża rud uranu. Odkrycie to przypieczętowało losy miasteczka. Arma Radziecka wysiedliła cywili, zamknęła teren i rękami robotników przymusowych rozpoczęła rabunkową eksploatację podziemnych złóż, a wydobyty materiał przekazywany był do słynnego – dziś także opustoszałego – zakładu wzbogacania uranu w Kowarach. W skutek szkód górniczych Miedzianka – bo taką nazwę uzyskało to miejsce po wojnie – zaczęła znikać. Dosłownie. Kolejne domy, a czasem całe gospodarstwa wraz ze zwierzętami, zapadały się pod ziemię. Dzisiejsza Miedzianka to ledwie cień dawnego miasteczka. Jej historię rozsławiła nagradzana książka Filipa Springera „Miedzianka – historia znikania”, a funkcjonujący tu od kilku lat browar pielęgnuje lokalną tradycję warzenia piwa. Kto jednak chce poszukać duchów dawnego Kupferbergu, powinien zejść z drogi. Wśród drzew wciąż jeszcze sterczą cegły dawnych domów, a pod cienką warstwą gleby, w najmniej spodziewanych miejscach trafić można na podpiwniczenia, do których nikt nie schodził od ponad półwiecza.
Znacznie więcej ciekawych artefaktów znaleźć można w mieście, w którym w latach 1945-93 funkcjonowało dowództwo Północnej Grupa Wojsk Radzieckich, czyli w Legnicy.
Rosjanie zajmowali niemal połowę całego miasta, ale największe wrażenie robią nieporzucone domy i bloki, ale tereny szpitalne w Lasku Złotoryjskim. W przeciwieństwie do wielu niszczejących budynków mieszkalnych, rozległy, otoczony murem kompleks zachował się w niezłym stanie i potrafi pobudzać wyobraźnię odwiedzających. Na całość składa się kilka różnych obiektów, w tym gigantyczny budynek szpitala, w którym łatwo rozpoznać bloki operacyjne i sale dla pacjentów, nieco mniejszy obiekt sportowy z piękną mozaiką i basenem, kotłownie, a także dawne pawilony sklepowe. W wielu miejscach ocalały szyby z oryginalnymi, rosyjskimi napisami, a choć ze ścian sterczą macki kabli, a woda w basenie zielenieje, to łatwo sobie wyobrazić, jak wyglądała całość w latach świetności.
Znacznie mniej łaskawie los i plądrownicy obeszli się z ośrodkami zdrowia w podwarszawskim Śródborowie będącym wypoczynkową częścią Otwocka. Tu, wśród wielu często pustych już drewnianych domów typu Świdermajer wypatrzyć można ogrodzenia okalające dawną chlubę Mazowsza – sanatoria, w których leczono przede wszystkim choroby płucne, szpitale dla psychicznie chorych i domy dziecka.
Wznoszone na początku i w połowie XX wieku obiekty w tym polskim mieście-widmie dziś potrafią wywołać ciarki u niejednego eksploratora. Dziesiątki pustostanów porasta mech, a drzewa nierzadko wybijają się z podłóg kolejnych zdewastowanych sal. Dwa najbardziej spektakularne ośrodki to powstałe po II Wojnie Światowej Sanatorium Chorób Płucnych im. Hanki Sawickiej, oraz słynna Zofiówka. Działający od 1908 roku Zakład dla Nerwowych i Psychicznie Chorych Żydów, który w czasie okupacji stał się gettem, po jego likwidacji przeznaczony został na Lebensborn Ostland, czyli jeden z wzorcowych ośrodków “odnawiania krwi niemieckiej”. Po wojnie stopniowo podupadał stając się oazą dla duchów i bolesnych wspomnień z zapomnianej przeszłości. Spacer zapuszczonymi alejkami między budynkami nikogo nie pozostawia obojętnym.
Miejscem, które nie doczekało się takiej rewitalizacji i wciąż pozostaje tylko spektakularnym zbiorem bloków w samym środku lasu jest Pstrąże. W 1901 roku Niemcy przeznaczyli ten teren na koszary. Po dwóch Wojnach Światowych teren trafił w ręce Rosjan, którzy miasteczko nie tylko odgrodzili od świata i zamknęli dla obcych wysadzając most na Bobrze, ale też starli z map.
Wszystko, co się znajdowało w granicach Pstrąża było ściśle tajne aż do 1992 roku, kiedy to Armia Radziecka opuściła granice kraju. Przez kolejne dekady tereny tego polskiego miasta-widma stały się świetnym miejscem do ćwiczeń dla polskich jednostek specjalnych. Tu doskonalili techniki m.in. żołnierze GROM-u. Obecnie w opustoszałych bloczyskach hula wiatr, a w oknach zamiast firanek szczerzą swe kły rozbite szyby. Gdzieniegdzie można znaleźć ślady przeszłości. Najczęściej są to tapety z rosyjskich gazet, rzadziej inne elementy wyposażenia.
To polskie miasto-widmo funkcjonuje pod kilkoma nazwami – jedni wybierając się tu na zwiedzanie, mówią, że to Nowogród Bobrzański, choć właściwy Nowogród znajduje się kilka kilometrów wcześniej. Inni używają zamiennie nazw DAG Krzystkowice albo DAG Christianstadt, można też natknąć się na określenie Alfred Nobel Dynamit Aktien-Gesellschaft Chistianstadt. W środku lasu, z dala od ostatnich zabudowań mieszkalnych znajduje się potężne miasto-fabryka.
Wysokie na kilka pięter budynki – jedne z cegły, inne z żelbetu – zieją pustką i kuszą pozorną ciszą. Wnętrza wciąż potrafią robić piorunujące wrażenie. Na ścianach napisy informacyjne i ostrzegawcze po niemiecku, rosyjsku i polsku prześwitują przez kolejne warstwy nieudolnych bohomazów wykonanych sprayem. W podłogach wciąż odnaleźć można ślady po dawnych urządzeniach, a w niektórych miejscach nadal pozostają resztki wybuchowego proszku, który zabił tu już wielu. Przebiegające przez teren całego kombinatu tory wyglądają tak, jakby za chwilę mógł tędy przejechać kolejny pociąg i tylko po barakach, w których przebywali więźniowie przymusowo pracujący w tutejszej fabryce amunicji, nie ma już śladu.
DAG Christianstadt Fascynuje i przeraża jednocześnie, a każdy, kto zechciał pozostać w tym miejscu na noc, po jakimś czasie czuje się jak stalker z opowieści braci Strugackich, balansując między snem a jawą, tym, kim jest a tym, kim stać się może
To jest Polska. Po co ma coś żyć oddać nawet za grosz aby dalej żyło i ktoś miał korzystać. Lepiej niech się zmarnuje. To są właśnie nieudolne rządy samorządowców i cała biurokracja w tym kraju. Znam miejsca, koszary poradzieckie gdzie ludzie kupili mieszkania (ciężko to nazwać, ok metraż). Przerobili na mieszkania i sobie żyją. Byłem w nie których mieszkaniach i jest na prawdę ładnie. Teren zagospodarowany, lepiej lub gorzej ale jest. Obrazki pokazują, nie damy lepiej niech się zmarnuje niż ktoś ma z tego korzystać. W Bornym Sulinowie jakoś się dało. Kilka lat temu byłem. Na dodatek okolica jest piękna, spływy kajakiem, te lasy. Można a można.
@seybr Czasem najzwyczajniej w świecie brakuje chętnych tak jak było w Kłuminie co leży w tej samej gminie co Borne Sulinowo.
@Davax Jak cena jest niska, to chętni zawsze się znajdą. A nawet jeśli nie, to czy nie można by oddać tego KK albo innej instytucji żeby zrobiła np.przytułek?
Po co pokazujecie teraz watykański gang weźmie to za promil wartości i zrobi komercyjne przybytki zwolnione z podatków i będzie tam trzymał pomyleńców, paskudztwo i zagraniczne a państwo polskie następne miliony w budżecie oddeleguje bo finansowanie watykańskich przybytków wpisali do konkordatu
Troszkę przeinacza rzeczywistość autor już na pierwszym zdjęciu. Kęszyca Leśna ma się całkiem dobrze. Stoją tam co prawda budynki opuszczone, ale wieś sama w sobie istnieje, są nowe budynki i bloki i o dziwo mieszkają tam ludzie. Cóż widocznie autor od 1965 r. nie był w Kęszycy hehe
W 50lat RP3 zniszczy wszystkie polskie dobre geny… w 50tys. lat rakieta dotrze do następnej najbliższej gwiazdy... w ciągu 50milionów lat natura przekształci MorzeŚródziemne w góry… w ciągu 50miliardów lat zgasną wszystkie gwiazdy o masie Słońca i większej...
Co do Kęszycy to większość budynków jest zamieszkanych i nie można powiedzieć, że jest to miasto widmo. Do tego jest to ładne miejsce, domy są wśród drzew, 5 min do jeziora.
Legnica też jest normalnym miastem.
Zmodyfikowano 1 raz. Ostatnia modyfikacja: 27 września 2016 o 15:44
A gdzie Kłomino? Pytam bo tam byłem. Niedaleko Bornego-Sulinowa - jednej z największych baz radzieckich w Polsce. Samo Kłomino to jedno z większych miast-widm. W latach swojej świetności mieszkało tu ponad 5 tysięcy ludzi.
A państwo Watykan kiedy wycofa swoich funkcjonariuszy i zwróci tysiące hektarów i budynków??