Nie lubiłem tej zabawy, bo nie potrafiłem zwisać głową w dół, przez co czułem się upośledzony
To była ta sama gra tylko pod dwiema nazwami. Myśmy grali konsekwentnie w Wyścig Pokoju. Największa trudność polegała na ustaleniu na początku, kto będzie Szurkowskim, a kto Szozdą. Z pozostałymi polskimi kolarzami (Mytnikiem, Magierą, Hanusikiem) w dalszej kolejności już było łatwiej. Nikt natomiast nie chciał być kolarzem enerdowskim, ani radzieckim.
Zawsze chciałem być Indianinem. Prawdopodobnie dlatego, że byłem pod wpływem filmu i lektury książki o szlachetnym Indianinie Winnetou, autorstwa niemieckiego pisarza, który nigdy nie był na Dzikim Zachodzie. Jak przystało na prawdziwego czerwonoskórego miałem łuk i strzały z grotami zrobionymi z gwoździ. Kiedyś wystrzeliłem taką strzałą w górę, a ona nieszczęśliwie spadła na głowę koleżanki z sąsiedztwa, wywołując niewielki krwawienie. Jej wredny stary przyszedł do mojego starego ze skargą, że wychował syna rozbójnika. Mój ojciec nie chciał słuchać tłumaczenia, że nie jestem żadnym rozbójnikiem, tylko szlachetnym Indianinem i dał mi wpierdol. A potem kazał iść do rodziny tej dziewczynki, żeby ich przeprosić, .uj wie za co, bo przecież ja specjalnie do niej nie strzelałem. Ale poszedłem. Akurat wszyscy w jej rodzinie siedzieli przy stole i jedli kapuśniak, kiedy wparowałem z tym przeprosinami. Jej stary poczuł się w obowiązku wygłosić jakąś umoralniającą naukę, i już nawet otworzył usta, kiedy udławił się niedogotowaną kapustą i musiało go zabrać pogotowie, więc do dziś nie wiem, jaką umoralniającą opowieścią chciał mnie wtedy uraczyć.
Babska gra, którą jednak często podglądałem. Jeden raz zagrałem, bo mnie siostry cioteczne poprosiły i wygrałem. Obraziły się na piętnaście minut.
Druga babska gra. Nigdy w nią nie grałem, ale często podglądałem – koleżanki. One chyba mylnie to odczytywały i sądziły, że pasjonuję się rozgrywką, więc kiedy brakowało im trzeciej do gumy, ustawiały mnie w roli „słupa”, czyli tego, który ma gumę na nogach.
Zabawa integracyjna dla płci obojga. Nasze graffiti, w przeciwieństwie do późniejszych, odbywało się jednak nie na murach, tylko na chodnikach i ulicach. Zamiast sprayu była kreda, lub po prostu kamień.
W moim towarzystwie największą frajdą było wysyłanie do latawca listów. Kiedy latawic był już bardzo, ale to bardzo wysoko, robiło się w kartce dziurkę, kartkę nawlekało na sznurek i wiatr ją gonił po sznurku w kierunku latawca. Jak się takich listów wysłało za dużo i przeciążyło latawiec, to on spadał, najczęściej w miejsce, z którego już nie dało go ściągnąć.
Zdjęcie nr 2. Przecież to zdjęcie było zrobione co najmniej z 4-5 lat temu. Widać to chociażby po ubiorze dzieci czy chociażby po samej kostce chodnikowej. W PRL nikomu nawet się nie śniło o takiej kostce :D
PRLu nie mam we własnych wspomnieniach, a tylko dwie gry z tego są dla mnie obce. Kolejną sprawą są różnice regionalne, w to, w co grywano na północy, niekoniecznie grywano na południe..
Wolałem dzieciństwo i życie lat 90. PRL za szarobury 21 wiek za plastikowy
Jakby lata 90. nie były plastikowe.
Gówno dla zabicia czasu, jak ktoś nie miał zainteresowań. W PRL-u najlepsze były komputery 8-bit (Commodore, Spectrum, bo to już Atari suxx), giełdy komputerowe i legalne piractwo, ciemnia fotograficzna w co drugim domu, co drugi ojciec z umiejętnościami Adama Słodowego, powszechne skupy butelek (można było do kieszonkowego dorobić), brak złomiarstwa i niższy poziom żulerstwa, przez co bunkry i ruiny zachowywały wyposażenie i nie było w nich totalnego chlewu.
Świetny tekst, lepszy niż zdjęcia
A jakie krowa daje mleko? To było później :) Pamięta ktoś?
dziecko grające w klasy ma CROCSY?