10 bilionów ton soli, - 40 stopni w nocy, milion gwiazd i milion myśli. Salar de Uyuni to miejsce pełne mistycyzmu, a przekonał się o tym Mateusz Waligóra.
Widzisz tę górę na horyzoncie? To Tunupa. W dawnych czasach była kobietą, która poślubiła Kusku. Ten jednak opuścił ją, żeby żyć z inną. Z Kusiną. Tunupa, karmiąc ich dziecię piersią, pełna cierpienia zaczęła płakać. Jej łzy zmieszane z mlekiem wypełniły to miejsce, tworząc wielką pustynię – Salar. – Proste, prawda? – stwierdza Alfredo, Boliwijczyk, który od 26 lat mieszka na Isla Incahuasi, pośrodku największej solnej pustyni świata.
Dla niego, podobnie jak dla jego rodaków, rdzennych mieszkańców okolicznych wiosek z plemienia Ajmarów, miejsce to zawsze będzie nosiło nazwę Salar de Tunupa. Pełne mistycyzmu z pogranicza legend i tradycyjnych wierzeń nikogo nie pozostawia obojętnym. Mnie również nie. Dlatego jestem tu po raz drugi.
Gdy poprzedniego dnia opuszczałem niewielką wioskę Llica, mieszkańcy wychodzili na progi swych skromnych domostw zwabieni egzotycznym widokiem gringo ciągnącego za sobą wózek. Dla nich było niepojęte, że ktoś z własnej woli chce przejść pieszo Salar de Uyuni.
Dla mnie był to początek kolejnej przygody, która miała się zakończyć niemal 170 km i około 10 dni później we wsi Colchani. Cel? Samotne przejście największej solnej pustyni świata. Z całym bagażem ciągniętym za sobą, bez pomocy kogokolwiek. Po co? Dla mnie liczyła się wizja bezkresnej bieli soli spotykającej się na horyzoncie z niewiarygodnym błękitem nieba. Tylko tyle? Aż tyle!
Wiatr
Poranne słońce pozwala mi rozgrzać skostniałe dłonie i rozpalić kuchenkę. Dopiero po pierwszych łykach słodkiej herbaty odważam się rozpiąć zamek śpiwora. Noc była zimna, tropik pokrył szron. Po kilku łyżkach musli z mlekiem zakładam na stopy zamarznięte buty i pakuję cały ekwipunek.
Mam ze sobą ciepły puchowy śpiwór, który zapewnia mi komfort w temperaturach spadających do –40 stopni Celsjusza, namiot odporny na huraganowe podmuchy wiatru, trochę jedzenia i sześć 10-litrowych worków wypełnionych wodą. Na boliwijskim Salar de Uyuni nie ma możliwości zaczerpnięcia jej z jakiegokolwiek źródła.
Z tego też powodu całość bagażu ciągnę na specjalnie przygotowanym wózku. Jego koła są wyposażone w bardzo szerokie opony – dokładnie te same, na których udało mi się przejechać szlak Canning Stock Route w Australii Zachodniej, prawdopodobnie najtrudniejszą drogę wytyczoną na ziemi.
Jak był tak długo sam, to chyba nie tylko górę walił...
tez tak chce ale nie mam kasy :-(
Za Eldo wielki plus.
Jak był samotny, to kto robił mu te zdjęcia?
Statyw?
ech...fajnie...☺
10 miliardow (ang billion) ton soli. Plus miliony ton litu.
Świetne, super mi się to czytało. Przemyślenia jak najbardziej trafne. Wielu już nie potrafi cieszyć się z obecności natury ani kontemplować na jej łonie bez wyciągania srajfona. Duże brawa dla podróżnika za kreatywność, pasję i niesamowitą wytrzymałość. Podziwiam, szacun.
Kupiłby flaszkę i wypił z kolegami a nie łazi po pustyni! No ale co kto lubi...