Mateusz Taranowski: Początku datuję na rok 2005, kiedy zacząłem interesować się wyborem uczelni oraz dziedziną artystyczną, którą chciałem studiować. Wybrałem kierunek łączący dwie dziedziny. Nazywał się „Fotografia i multimedia” na wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych.
Zaczynałem od fotografowania opuszczonych fabryk włókienniczych oraz popadającego w ruinę kompleksu hotelowego.
Na egzamin wstępny przygotowałem kilkadziesiąt fotografii. Dominował wśród nich dokument. Moje postrzeganie fotografii zaczęło się jednak zmieniać już od pierwszego roku studiów.
Fotografia zaczynała być dla mnie czymś więcej niż tylko dokumentacją otaczającej mnie rzeczywistości. Coraz większe zainteresowanie wzbudzał we mnie kreatywny retusz i postprodukcja. Inspiracji szukałem głównie w fotografii reklamowej.
Dzięki zgłębianiu tajemnic prac takich artystów jak: Erwin Olaf, czy Eugenio Recuenco, zacząłem zwracać większą uwagę odpowiednie ułożenie obiektu, dobór światła, ustawienie aparatu.
Obecnie większość moich prac funkcjonuje w obszarze fotografii inscenizowanej, gdzie wszystko od początku powstaje w moim umyśle – scenografia i ostateczny wygląd.
W swojej twórczości staram się wykorzystywać twórcze możliwości fotografii cyfrowej oraz umiejętność do przedstawiania celowo spreparowanych sytuacji. Dążę do logicznego zaburzenia odbioru rzeczywistości, wykorzystując do tego postprodukcję. Zmierzam do mistrzowskiego operowania światłem i nasyceniem barw.
To weź, panie grafiku, aparat do ręki i spróbuj zrobić fotkę miejsca z fotografii dokładnie pod tym samym kątem. Żebyś nie błądził, podpowiem ci coś, co troszkę ułatwi ci zadanie. W tamtych czasach ludzie fotografowali obiektywami stałoogniskowymi (więc ogniskową możesz sobie od razu ustalić i nie liczyć na przypadek - błąd często popełniany przez zaczynających zabawę w tą sztukę). Bawię się też w takie łączone fotografie i wiem, że nie jest to taki proste. Nie wystarczy stanąć "mniej więcej w tym samym miejscu".